29 września 2016

W sidłach miłości tom 3 - Rozdział 12

 Jest do kupienia mój kolejny ebook. Szczegóły tutaj: KLIK

Dziękuję za komentarze. :)



– Śniadanie do łóżka dla szanownego pana.
– Dziękuję, Alfredzie.
– Alfredzie? – Casey skrzywił się.
– A co ci w tym imieniu nie pasi? – Wziął tost z tacki i zaczął smarować go dżemem morelowym.
– Wszystko. – Usiadł naprzeciwko JD, który niedawno się obudził i miał na policzku odgniecioną poduszkę oraz rozczochrane włosy na głowie. – Jest takie jakieś… lokajowe. No, nie lubię go. – Zanim zaczął jeść, napił się kawy z mlekiem. – Dobra, ale ty robisz lepszą.
– To kiedy wrócimy do domu, zrobię ci najlepszą kawę na świecie – powiedział JD mile połechtany komplementem. Zauważył, że zrobił się na nie łasy, a przecież nigdy taki nie był.
– Mój chłopak.
– Chłopak, nie żonka. – Mrugnął do Caseya i zabrał się za jedzenie. Wyspał się. Czuł się zrelaksowany i gotowy, żeby rozpocząć nowy dzień. Co z tego, że dochodziło już południe i niedawno wstali. W sumie Casey wstał, bo on nadal leżał w łóżku. Głównie dlatego, że Casey go tutaj zatrzymał, bo chciał mu podać śniadanie do łóżka. W domu nie było to za bardzo możliwe, gdyż dzieciarnia nie dałaby im spokoju. Kochał swoje rodzeństwo, ale czasami to miałby ochotę ich gdzieś zamknąć i zakneblować.
– Pamiętam.
– To jakie masz plany na dzisiejszy dzień, zanim przyjdzie nam wrócić do kochanego domku? – Ugryzł kolejny kawałek Tosta.
– Chyba rozleniwienie się na całego. – Wyciągnął rękę i starł z kącika wargi JD odrobinę dżemu, a potem go zlizał ze swojego palca.
– Nie rób tak.
– Jak?
– Tego co przed chwilą. Trzeba było powiedzieć, że coś mam. Są od tego serwetki. – Wskazał Caseyowi dwie duże serwetki ułożone w tulipana.
– Nie brzydzisz mnie, JD. Gdyby nie taca sam bym się pochylił i od razu ci to zlizał. – Wziął nożyk i przekroił rogalika. Wolał je niż tosty.
– Nie chodzi, że obrzydzenie czy coś tam, ale to dziwne.
– Chyba nie będziemy się o to kłócić. – Odłożył nożyk i łyżeczką nałożył sobie dżemu. – Poza tym nie zrobiłem tego publicznie.
– Nie, nie będziemy się kłócić, ale głupio się w takiej sytuacji czuję i wolałbym, żebyś tego nie robił. – Nie był przyzwyczajony do czegoś takiego i poczuł się nie jak partner, którym ktoś się opiekuje, ale jak dziecko. Przecież mu tego nie powie.
Casey odłożył swoje śniadanie na talerzyk. Odechciało mu się jeść. Nie wiedział, że drobny, naturalny gest sprawi, że JD zacznie go pouczać.
– To może wypisz mi na kartce, co mogę robić, a czego nie. Tak będzie prościej. – Zdenerwował się.
JD przełknął to, co przeżuwał, i rzekł:
– Nie obrażaj się od razu.
– Nie obrażam się, ale od teraz zacznę się zastanawiać, co mi wypada zrobić, a czego nie. Może będziesz miał pióro we włosach i go nie zdejmę, bo pomyślę, ze zaraz mi się za to oberwie. JD, już parę miesięcy jesteśmy razem. Sądziłem, że mogę pozwolić sobie na takie gesty, nad którymi nie muszę się zastanawiać czy to zrobić, czy nie, czy coś wypada, a może nie i mogę działać nieświadomie. Tymczasem jeszcze się okaże, że dostanę w pysk za zwykłe przyniesienie śniadania do łóżka. – Wstał, bo zaczęło go nosić i nie mógł dłużej spokojnie usiedzieć.
– To nie tak…
– A jak?! Dla ciebie takie coś jest dziwne, dla mnie to normalne. Nie zrobiłem tego przy ludziach. Jesteśmy sami, w łóżku. Wczoraj lizałem twój tyłek, widać mogę to robić, a tego co przed chwilą nie mogę zrobić, tak? Może mam zapomnieć o okazywaniu ci w ogóle miłości?!
– Chyba już przesadzasz, Casey. I nie krzycz. Po prostu powiedziałem ci, że tego nie chcę, a ty zaraz…
– Przejdę się. Jak wrócę, to ci pomogę, o ile będzie mi wolno to zrobić. Na razie muszę się uspokoić. – Zabrał z wieszaka przy drzwiach wiosenny płaszcz. – Będę za pół godziny – dodał, zanim zamknął za sobą drzwi.
– Szlag. – JD uderzył zaciśniętą pięścią w kołdrę. Wystarczyło, żeby mu powiedział, iż w tamtej chwili poczuł się jak dziecko, nie dorosły facet, i byłoby dobrze. Ale nie, on musiał unieść się dumą, tak jakby Casey był kimś obcym, a nie troszczącym się o niego partnerem. Przecież właśnie dzięki temu pokochał go jeszcze mocniej. Gdy chłopak wróci, będzie musiał  z nim pogadać.


* * *

Ethan pożegnał kolejnego pacjenta, którym mógł się zajmować, i sprawdził, czy jest jeszcze ktoś z bólem gardła, skaleczeniem czy innymi drobnymi urazami. Nie, żeby specjalnie przydzielono mu takich pacjentów, po prostu sami się tacy trafili. Okazało się, że na razie nikt nie czeka na wejście do gabinetu, więc usiadł na chwilę. Od wczorajszego dnia nie potrafił zaznać spokoju. Gdy Kaden powiedział mu, że jego partner zmarł, zatkało go. Dzisiaj już wiedział, że źle postąpił, wychodząc. Co z tego, że tak mu rozkazano. Mógł zostać, a przynajmniej mógł coś powiedzieć. Jaki by nie był, pomimo wszystko miał serce, a tymczasem wyszedł na kogoś, kogo zapewne Kaden w nim widzi. Napalonego szczeniaka myślącego tylko o jednym. Sam sobie na tę opinię zapracował i sam siebie może za to winić.
Do gabinetu weszła pielęgniarka.
– Panie doktorze, jest pan proszony do ordynatora.
– Powiedział, o co chodzi?
– Miałam tylko przekazać wiadomość.
Ethan kiwnął głową. Pewnie musiał podpisać jakieś papiery w związku ze stażem. Zebrał się w sobie i opuścił gabinet. Niedziela na szczęście była dość spokojnym dniem i w poczekalni nie kręciło się tylu ludzi co zazwyczaj. Przeszedł z przychodni na oddział, do którego został przydzielony. Gabinet ordynatora znajdował się na końcu długiego korytarza. Przystanął, widząc wychodzącego z pomieszczenia, do którego się kierował, Kadena. Mężczyzna miał dzisiaj dyżur, ale nie pracowali razem. Dzisiaj dopiero pierwszy raz go widział. Miał nadzieję, że Hyle pójdzie w jego stronę i będzie miał okazję go zagadać, ale on skręcił w prawo, a po chwili został zatrzymany przez pacjenta. Ethan musiał jakoś doprowadzić do ich spotkania. Nie potrafił dać sobie spokoju z tym mężczyzną. Jak dawniej ustąpiłby, tak po prostu, tak tym razem nie zamierzał odpuścić.
Zapukał do gabinetu i wszedł po usłyszeniu zaproszenia.
– Chciałeś mnie widzieć, ordynatorze. – Zdążył polubić tego człowieka. Był ostry, ale sprawiedliwy.
– Tak, siadaj. – Ordynator przejrzał kilka dokumentów, zostawił jeden z nich i odłożył resztę. – Wezwałem cię tutaj, żeby ci powiedzieć, że nie jesteś już pod opieką Kadena Hyla.
– Co? – Właśnie zgłupiał.
– Rozmawiałem z Kadenem i powiedział, że nie nadaje się na twojego opiekuna. Prosił, żeby zajął się tobą doktor Anders.
Ethan zacisnął pięści. Kaden chce się go pozbyć? To dlatego dzisiaj z nim nie pracował. Unikał go. A on myślał, że to dlatego nie są razem na oddziale, bo musiał odbębnić dyżur w przychodni.
– Czy powiedział, jaki ma powód? – zapytał.
– Powiedział, że nie ma czasu, żeby uczyć stażystę. Musisz podpisać mi tu kilka dokumentów i…
– Na razie nie zamierzam niczego podpisywać. – Podniósł się zamaszyście z krzesła. Ledwie trzymał swoje nerwy na wodzy. Bał się, że kiedy zobaczy Kadena, to mu przywali. Co za infantylne zagranie. Jeżeli Hyle chce, to da mu spokój, ale niech nie bawi się nim, podrzucając go komuś niczym piłeczkę. – Muszę rozmówić się z Kadenem. – A potem po prostu stąd odejdzie. Ojciec go zabije, że znów spieprzył.
– Wyraził się jasno. Nie wiem, czy coś wskórasz.
– Do widzenia, ordynatorze. – Odwrócił się w stronę drzwi.
– Kaden wziął dzisiaj jazdę w pogotowiu, raczej go do popołudnia nie złapiesz.
– Jakoś go złapię. – W domu na pewno powinien być.


* * *


Casey wrócił do pokoju pół godziny później. Uspokoił się trochę. Najchętniej to by jeszcze pospacerował, ale musiał myśleć o leżącym w łóżku JD. Tutaj chłopak sam nie mógł sobie ze wszystkim poradzić z powodu nieprzystosowania motelu dla osób niepełnosprawnych. A on w dodatku nie podsunął mu wózka do łóżka.
JD spojrzał na swojego chłopaka, próbując ocenić, czy ten się już uspokoił, czy jeszcze nie. Przyglądał się temu, jak zdejmuje buty i płaszcz. Potem ich oczy się spotkały, a on odczytał w nich to, co sam czuł.
– Przepraszam – powiedział JD i zrobił to w tym samym czasie co Casey, przez to ich głosy zlały się w jedno słowo.
McPherson zachęcony tymi słowami zbliżył się do łóżka, przestawił stojącą na nim tacę z nieskończonym jedzeniem i usiadł na nim.
– Przepraszam – powtórzył, biorąc swojego partnera za rękę. – Chyba mnie też ponosi, bo już jutro powrót do szkoły i nie wiem, czego się spodziewać.
– Tego co zawsze, nie będzie źle. To ja przepraszam. Powinienem był ci powiedzieć, że po prostu w tamtej chwili poczułem się jak dziecko. Nie lubię się tak czuć.
– Nie powinienem się na ciebie wydzierać.
– Po prostu mówiłeś, co myślałeś. Mogłem ci powiedzieć, dlaczego tak głupio zareagowałem. Tylko tak jakoś…
– JD, dzielimy teraz tak wiele. O wiele więcej niż zwyczajne pary, nawet podczas seksu. Uważam, że łączy nas bardzo intymna bliskość, wyjątkowa, mam tu na myśli, że pomagam ci się myć i nie tylko, a ty obawiałeś mi się powiedzieć, że po prostu poczułeś się jak dziecko? – Za odpowiedź otrzymał wzruszenie ramion. – Tak, cały ty. Wszystko, żeby tylko nie przyznać się do jakiejś słabości, bo to na pewno będzie głupie.
– No co? Widziały gały co brały.
– A widziały. Tylko wiesz… – zawiesił na chwilę głos – serce jest głupie i nie zwraca uwagi na oczy.
– A gdybyś mógł kierować swoim sercem, to w kim ulokowałbyś uczucia? – zadał to pytanie, bo nie obawiał się odpowiedzi, a gdyby nawet, to przecież i tak nie byłoby to ważne, gdyż Casey to jego kocha.
– W tobie. Tylko ty w jednej chwili potrafisz podnieść mi ciśnienie i jednocześnie uśmiechnąć się tak słodko, że się roztapiam.
– Zawsze do usług. I jak taki z ciebie pomocnik, to pomożesz mi dotrzeć do łazienki? Pogadamy w drodze powrotnej do domu. Dzwoniła mama, musi iść dzisiaj na noc, bo koleżanka się rozchorowała, i pytała, czy nie możemy wrócić wcześniej i przypilnować dzieciarnię, bo moja kochana siostrunia i twoja siostrunia mają już plany na wieczór.
– Czyli obie nas wkopały.
– Tak. To jak, bo mi pęcherz zaraz pęknie.
– Już, królewiczu. – Pochylił się jeszcze i lekko go pocałował. – Uwielbiam cię, moja wredoto.
JD też go uwielbiał, z każdym dniem coraz bardziej. Nie tylko dlatego, że Casey się o niego troszczył, ale dlatego, że przywrócił mu chęć życia i nadzieję, że może jeszcze będzie mógł chodzić.
Półtorej godziny później wymeldowali się z motelu. Casey niby przypadkiem rzucił w eter, że motel byłby idealny, gdyby przystosować go dla osób niepełnosprawnych. Zanim pojechali do domu, wybrali się jeszcze na jeden spacer do parku i tam szczerze porozmawiali. Wiedzieli, że jeszcze nieraz się poprztykają czy ostrzej pokłócą, ale i tak łączy ich coś wyjątkowego. Przechodzą właśnie przez potężną próbę i jak na razie okazywało się, że budują swój dom na solidnej skale.


* * *

Richie z Jonathanem podjechali pod dom ojca i jego żony na kolejny niedzielny obiad. Ostatnio przez swoje problemy unikali takich rodzinnych spotkań. Dziś nic nie stało na przeszkodzie, żeby spędzić z nimi trochę czasu. Tym bardziej że mimo tego, co Richie mówił o swojej siostrze, bardzo był ciekaw, czy tata ma jakieś wiadomości.
– Weź kwiaty – przypomniał Richie. Jonathan na takie obiady kupował jego macosze bukiet kwiatów. Za każdym razem była to inna kompozycja, a kobieta zawsze cieszyła się z takiego prezentu.
– Muszę się mieć czym podlizać.
– I tak cię uwielbia.
– Nie bardziej niż ty – powiedział Jonathan, zamykając samochód.
– Gdyby bardziej, byłbym zazdrosny. – Wziął go za rękę i poprowadził w stronę budynku. Nie zdążył zadzwonić do drzwi, bo te się otworzyły i stanęła w nich Marianne.
– Cześć, chłopcy. – Została powitana buziakami w oba policzki.
– Dzień dobry, Marianne – przywitał się Johnny, podając kobiecie bukiet.
– Prześliczne. Dziękuję. – Oczy jej zabłysły na widok białych róż.
– Widzę, że mam konkurenta, nie wiem czy bać się, czy cieszyć. – Za kobietą pojawił się tata Richiego.
– Kochanie, ty zawsze zwyciężysz, nawet gdybyś dał mi bukiet pokrzyw – odpowiedziała mężowi, po czym zwróciła się do gości. – Wejdźcie. Obiad będzie za pół godziny. Mam nadzieję, że nigdzie się nie śpieszycie.
– Następne kilka godzin jest zarezerwowane dla was – powiedział Richie, wchodząc do holu.
– Cieszę się. Dawno u nas nie byliście. W ogóle opowiem wam co tam u Seana i Drake’a. Ale to przy obiedzie. Idźcie do salonu. Wstawię kwiaty do wody i sprawdzę co z obiadem.
Zdjęli wierzchnie okrycia i poszli za Martinem Taylorem do salonu. Richie od razu zapytał o swoją siostrę.
– Wiem tylko, że Mili próbowała w nocy ucieczki, ale jej się to nie udało. Nie tak łatwo się stamtąd wydostać. Niestety, tym samym sprawiła, że przedłużono jej karę – odpowiedział mężczyzna, siadając wygodnie w fotelu.
– Głupia krowa – burknął pod nosem Richie. – Nie patrzcie tak  na mnie. To prawda. Moja siostra nie ma mózgu tylko jakieś śmieci.
– Sądzę, że to bunt nastolatki – wtrącił Johathan. – Pewnie chciała zostać zauważona i nabroiła.
– Nie byłbym tego taki pewny – odparł Richie. – A na pewno nie usprawiedliwiałbym jej zachowania jako bunt. Tyle osób przeszło przez nastoletni wiek normalnie myśląc, tylko jakoś ona nie może. Po prostu jak debilstwo we łbie to tak jest, a potem wielkie usprawiedliwianie się buntem, bo to ten wiek. Głupota. Nic nie usprawiedliwia kradzieży, morderstw, pobić, ćpania, nadużywania alkoholu, traktowania innych jak śmieci, wyśmiewania się z kogoś, bo nie wygląda tak, jak nam pasuje, bo jest brzydki, gruby, chudy, bo dziewczyna jest płaska jak deska czy ma wielki tyłek, czy stopy. Dla mnie jak ktoś tak robi, nie ma mózgu. – Popatrzył na wgapionych w niego tatę i Jonathana. – Chyba mnie poniosło.
– Dobrze powiedziałeś – rzuciła od progu Marianne. – Bardzo dojrzało myślisz. Tata cię wiele nauczył. Masz rację, że nie można pewnych zachowań tłumaczyć, bo to nastolatek czy nastolatka i wyrośnie z tego. Owszem, rozumiem, że w tym wieku hormony szaleją, ale bez przesady. Zapraszam na obiad, panowie.
Przeszli do jadalni, gdzie czekał na nich pięknie i wyjątkowo uroczyście zastawiony stół.
– To wygląda naprawdę ekstra, Marianne – pochwalił Richie, zwracając się do macochy po imieniu, tak jak mu zaproponowała niedługo po ślubie z jego tatą, mówiąc, że nie czuje się tak stara, żeby mówić do niej „pani”.
– Dlatego, że dawno was u nas nie było, a poza tym chcieliśmy wam z Martinem coś powiedzieć. Najpierw jednak przyniosę zupę i pieczeń.
– Pomogę ci – zaproponował Jonathan.
– A dziękuję.
– Świetna kobieta – powiedział Martin, kiedy został sam z synem.
– Zdecydowanie lepsza niż mama. – Niby nie powinien tak mówić, ale taka była prawda.
– Twoja mama też była cudowna. Do czasu – dodał gorzko. – Byłem kiedyś na cmentarzu i uświadomiłem sobie, że czuję do niej żal, ponieważ w pierwszych latach naszego małżeństwa byliśmy szczęśliwi. Potem zaczęło się psuć, kiedy założyła galerię i zaczęła zarabiać. Pieniądze stały się dla niej ważniejsze niż ja. Was zawsze kochała.
– Kasa miesza ludziom w głowie. Nie wszystkim, najlepszym przykładem jest Marianne. Ja byłem na mamy grobie jeszcze w lutym. Mili pewnie nigdy.
– Przeciwnie. Podobno chodziła tam codziennie. O, już idzie jedzonko. – Spojrzał w stronę drzwi oddzielających kuchnię do jadalni.
– A ty już głodny. – Zaśmiała się Marianne, stawiając wazę z zupą na stole.
– Jak zawsze.
Jonathan postawił owalny talerz z pieczenią przybraną warzywami obok zupy i spojrzał na swojego chłopaka.
– W porządku?
– Tak. Tylko tata powiedział mi, że  Milicent chodziła codziennie na grób mamy.
– Musiała naprawdę za nią tęsknić. – Marianne podniosła pokrywkę z białej wazy ozdobionej złotym paskiem przy brzegu i nabrała chochelką pięknie pachnącej potrawy.
– Chyba tak. – Jemu mimo wszystko też matki brakowało. Była jaka była, ale to mama. A nie zawsze było źle. Podstawił kobiecie talerz, żeby nalała mu zupy. – Zmieniając temat, to co tam u Seana i Drake’a? Kiedy wracają? – Postawił pełne, porcelanowe naczynie na blacie i wziął łyżkę. Musiał się trochę odchylić, kiedy kobieta nalewała zupy jego chłopakowi.
– Nie szybko. Drake został kierownikiem budowy. Podpisał kontrakt na rok, a Sean ma już zapewnioną aplikaturę w jednej z dobrych kancelarii adwokackich – odpowiedziała Marianne, napełniając talerz męża, a potem swój, i przykrywając wazę pokrywką.
– O, to super – przyznał Richie.
– Tak. Okazało się, że jednym z wykładowców Seana na prawie karnym jest syn jednego z uznanych adwokatów i wspólnik bardzo cenionej kancelarii. Wyniki Seana z ostatnich egzaminów przeszły nawet jego oczekiwania. Wykładowca był pod wrażeniem i niedługo później zaproponowano mojemu synowi aplikaturę. Także jak widać nie wrócą szybko, o ile wrócą. Na pewno jeszcze z ponad rok tam zostaną. I wiesz co, nie ukrywają się. Przypadkiem ktoś ich widział i, jak się okazało, nie mieli z tym problemów.
– Cieszę się, że im się układa. Muszę później zadzwonić do nich i im pogratulować – powiedział Richie. – A jak ich osobiste relacje? Wciąż się żrą? – zapytał macochy.
– Żrą, godzą się i znów się kłócą. W każdym razie z tego co mówią jest i tak dużo lepiej. Są dni, kiedy nie mają dla siebie czasu, szczególnie w tygodniu, ale niedziele zawsze są tylko dla nich. Gdyby nie byli tak wszystkim zajęci, przyjechaliby, ale nie da się. Niemniej bardzo się cieszę, że prywatnie i zawodowo im się układa. Może komuś jeszcze dolać zupy? – zaproponowała Marianne.
– Ja podziękuję, kochanie. Mam ochotę na tę twoją popisową pieczeń. Najpierw jednak może przekażemy chłopakom nowinę.
Richie uniósł znad talerza zainteresowany wzrok. Nie spodziewał się niczego nieprzyjemnego, bo sama radość wymalowana na twarzach ojca i macochy wskazywała, że to będzie coś miłego. Chyba. Zerknął na Jonathana, czy jest tak bardzo ciekawy jak on. Młody mężczyzna oddał mu spojrzenie.
– To mówcie, bo nie wiem, czy mamy się bać, czy cieszyć. – Richie próbował się uśmiechnąć.
– Spodziewamy się dziecka – powiedział Martin.
– Marianne, jesteś w ciąży? – zapytał zaskoczony Jonathan i wstał, żeby pogratulować kobiecie.
– No, chyba ja, nie wiem jak Martin – odpowiedziała.
Tymczasem Richie siedział jak zamurowany. Czegoś takiego to się nie spodziewał. Czy oni czasami nie byli za starzy na dziecko? W sumie Marianne była jeszcze w kwiecie wieku, jego tata również. Zorientował się, że wszyscy patrzą na niego z napięciem, jakby miał zaraz krzyczeć, że się nie zgadza, i lamentować jak baba.
– Wow – wydusił z siebie.
– Nie cieszysz się? – zapytał tata.
– Cieszę, ale zaskoczyliście mnie. – Powoli mijał mu szok. – Super.
– Tylko? – Mężczyzna uniósł brwi i podszedł do swojej żony. – Jesteśmy za starzy?
– Nie! Pewnie, że nie. Po prostu to niesamowite. Nie spodziewałem się. – Wstał, żeby uścisnąć macochę i ojca.
– Uwierz nam, my też. W sumie prędzej spodziewałam się menopauzy, a nie tego. Jednakże jesteśmy bardzo szczęśliwi z tego powodu. – Położyła ręce na brzuchu.
– Ile to już? Kiedy termin i wiecie czy chłopak, czy dziewczynka? – wypytywał Richie. Kiedy ochłonął, to okazało się, że naprawdę się cieszy.
– Drugi miesiąc – odpowiedział Martin. – I nie wiemy, jaką ma płeć. Za wcześnie, żeby to określić. Poród ma nastąpić w połowie października.
– Będę wtedy na studiach. Jak dobrze, że nie wyjeżdżam. – Został otoczony ramionami Jonathana, który za nim stanął.
– Widzisz, kolejny plus rezygnacji z tamtej akademii.
– To prawda. W takiej sytuacji nie wyjechałbym. – Złapał się na tym, że już nie mógł się doczekać, aż weźmie siostrzyczkę lub brata na ręce. – Nie byłoby nawet o tym mowy.
Martin odetchnął. Bał się reakcji syna, a po jego słowach, szczególnie wyrazie twarzy, widział, że chłopak naprawdę się z tego cieszy.

* * *

Ethan zaparkował przed domem Kadena i chwilę siedział w samochodzie, zanim zdecydował się na wyjście. Za nic się nie uspokoił. Burza w nim zamieniła się w szalejące tornado. Jeszcze nigdy nikt go tak nie potraktował. Nie był, do cholery, rzeczą, żeby go komuś oddawać! Jeszcze bardziej się wściekał, bo go to bolało jak skurwysyn.
– Już ja ci powiem, co o tobie myślę – warknął pod nosem i ruszył do drzwi. Tam nie nacisnął dzwonka, tylko zatłukł się pięścią w deskę pokrytą lakierem. Walił w nią, dopóki nie usłyszał chrzęstu zamka i wrota w czeluście domu Kadena się nie otworzyły.
– Odpierdoliło ci?
– To tobie odpierdoliło! – Popchnął Kadena do środka i nogą zatrzasnął za nimi drzwi. – Co ty, kurwa, odpierdalasz?! Jeżeli przeszkadza ci to, co robię, to mi, do jasnej ciasnej, powiedz wprost, żebym się od ciebie odwalił! Ale ty nie. Ty, kurde, nagle podrzucasz mnie Andersowi, bo nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego! – Popchnął go na ścianę. Gdzieś kątem oka dostrzegł, że przez przedpokój przeleciał kot. – Kim ja według ciebie jestem?! Masz mnie za napalonego gogusia, który daje dupy każdemu, kto mu się spodoba. I pewnie masz rację, ale to, co ty zrobiłeś, nie dotyczy seksu, tylko pracy! To pod twoją opieką się znalazłem, a ty po prostu powiedziałeś, że masz to gdzieś, bo nie masz czasu zajmować się stażystą. Mam, kurwa, dość takich kretyńskich zagrań! – Znów chciał popchnąć mężczyznę, lecz tym razem jego ręce zostały schwytane i nim się spostrzegł, stał przodem do ściany, rozpłaszczony na niej. Obie ręce trzymane w mocnym chwycie znalazły się na plecach, jakby właśnie został skuty. Po chwili poczuł na swoim uchu gorący oddech mężczyzny.
Kaden trzymał go mocno, wykrzywiając mu ręce do tyłu. Nachylił się i szepnął:
– Bądź grzeczny i posłuchaj mnie uważnie.

Druga szansa - ebook do kupienia


 Hej. :)

Z przyjemnością zawiadamiam, że na Beezar.pl ukazał się mój kolejny tekst. Jest to piąty tom serii "Obrazy miłości". Ten tekst jest wyjątkiem w tej serii, ponieważ jest podzielony na dwie części. Część pierwszą (bardziej romansową) Wam właśnie udostępniłam, część druga (ta bardziej obyczajowa) jest w trakcie pisania. Ciężko idzie, ale na pewno ją skończę, więc się nie martwcie. :)
Śmiało można przeczytać część pierwszą, bez czytania drugiej. Chociaż dopiero w tej drugiej poznacie odpowiedzi na pewne wątki, sytuacje.

Drugą szansę można zakupić tutaj: KLIK

 Dziękuję za każdy zakup, za wsparcie mnie co mi bardzo pomaga i jestem Wam bardzo wdzięczna. :**

Chciałam też poinformować, że Dream Winchester umieściła swoją "Americanę" jako ebook, który można kupić tutaj wspierając finansowo autorkę: KLIK
Opowiadanie, a także inne teksty można też czytać na blogu: http://zostawic-rzeczywistosc.blogspot.com/


25 września 2016

Buntownik - Rozdział 12

Podejrzewam, że końcówka rozdziału doprowadzi Was do frustracji. Nie powiem, żebym nie była z tego zadowolona. :D





Czas pędził do przodu. Kamil odczuwał to najbardziej, każdego dnia będąc zajętym, ale dobrze mu z tym było i sam był tym zaskoczony. Widział, że zmieniał się. Przecież, kiedy przyjechał do Jabłonkowa, w małym stopniu nie wyobrażał sobie, będzie miał ochotę wstawać o świcie i iść do pracy. O ile dawniej lepsze było spanie do późna, a nocami łażenie po mieście ze znajomymi. Siedzenie na tyłach bloku, w którym znajdowało się mieszkanie Świrusa, picie piwska i palenie papierosów. Dorota i Świrus czasami popalali marihuanę. On jednak nigdy tego nie spróbował. Jakby nie było, nie miał zamiaru brać się za narkotyki, czy te wszystkie dopalacze. Za dużo naczytał się od czego zaczyna się branie narkotyków, a on czuł, że gdyby zaczął, mógłby nie przestać. Dlatego od takich rzeczy trzymał się z daleka, dopóki miał rozum, zamiast sieczki.
W czerwcu Iwona powiedziała mu, że nie jest znowuż takim buntownikiem na jakiego się pozował. Może i tak. Tym bardziej tutaj, gdy wrócił do miejsca swojego dzieciństwa. Tu przez ostatni miesiąc zdołał się uspokoić, coś się w nim zmieniło. Owszem nadal wybuchał i wydzierał się na wszystkich, lecz zdarzało się to tylko wtedy, kiedy ktoś naprawdę wyprowadził go z równowagi. Nie marudził, jeżeli ktoś go prosił o pomoc. Pracował solidnie robiąc swoje, a mama powtarzała, że nareszcie wrócił jej syn. Oby nie, powtarzał sobie w myślach. Nie chciał być tamtym zahukanym, dającym sobą pomiatać chłopakiem.
Maturę zdał. Przecisnął się dwoma punktami, co uznał za cud. Zresztą nawet jakby nie zdał to mówił, że: „lał by na to”. Najważniejsze, że niedługo miał przyjechać tata. Rodzic będzie się starał gdzieś w okolicach znaleźć pracę, bo nie zgadzał się na takie rozdzielenie rodziny. Już prędzej wybrałby wyjazd za granicę. Przynajmniej by tam zarobił więcej niż te marne tysiąc trzysta złotych, które teraz miał. Mama mówiła, że ojciec nareszcie zaczął działać, a nie tylko czekał na cud. Przestał też „piwkować”, by znów alkohol nie był przyczyną zwolnienia z pracy. Natomiast Kamil nadal nie zmienił decyzji, co do powrotu na stare śmieci, lecz już o tym codziennie nie myślał. Na pewno nie wtedy, kiedy wybierał się na przejażdżki konne z Szymonem, a obok nich biegły psy.
Nie potrafił przyznać się przed sobą samym, że uwielbiał te chwile kiedy pędzili na koniach – dość dobrze i szybko nauczył się jeździć – obok siebie, a ich oczy się spotykały ze sobą na zbyt długie ułamki sekund niż to normalnie bywa. Bardzo lubił ich długie rozmowy. Zaskakująco dobrze się dogadywali. Zupełnie inaczej niż to zdarzało się na początku, w czym Kamil widział swoją winę. Gdzieżby  na początku domyślił się, że będzie z niecierpliwością wyczekiwał takich chwil. Tymczasem tak dużo się zmieniło, że każdego dnia nie mógł się doczekać, kiedy gdzieś pojedzie z Szymonem. Trudno było mu się przed sobą też przyznać do tego, że tu wcale nie chodziło o wspólne wypady, tylko o samą osobę Szymona. Nie chciał go polubić, a to się samo stało. Za bardzo polubił Szymona Bieńkowskiego i niech go jasny piorun trzaśnie, jeżeli było inaczej. Na to na jednak nie było nadziei, nie dlatego, że to co czuł, to szczera prawda, ale od miesiąca nie było deszczu, nawet jednej, małej burzy. Co sprawiało, że Kamil martwił się tym, że Szymon się martwił, gdyż upał doskwierał nie tylko ludziom i zwierzętom, lecz również ziemi, polom, roślinom. Słońce wypalało ziemię doszczętnie. U nich na podwórku nawet trawa wyschła, a przecież nie będą jej podlewać. Jeszcze niedawno myślał o jej koszeniu. Na razie nie było sensu tego robić.
Szymon stojący obok Kamila westchnął ciężko, przerywając tok myślenia dziewiętnastolatka.
– Ani jednej chmurki. Niech to szlag. Nie chcę burzy, bo mogłaby przynieść grad, ale trochę deszczu mogłoby spaść. – Bawił się kluczykami od motoru. – Dzisiaj też będzie grzało. Już to robi, a dopiero jest po siódmej.
– Jedziesz gdzieś? – spytał Kamil odkładając widły. Przyzwyczaił się już do ciężkiej pracy w stajni. Mięśnie nie dawały o sobie znać bolesnymi skurczami. Do tego wrócił Jacek Topolski. Trzydziestoletni mężczyzna, pracujący u Szymona od dwóch lat i mający żonę na utrzymaniu i dwójkę dzieci. Także część pracy Szymona przypadła Jackowi.
– Jadę objechać pola i obejrzeć zboże. Jak tak dalej pójdzie, to za dwa tygodnie zaczniemy żniwa. Rzepak pewnie już jest do koszenia, a pszenica... Tata mówił, że ziarna są bardzo małe. Zamiast rosnąć wysychają. Sprawdzę to.
Zarzycki nie znał się na tym. Mało z dzieciństwa pamiętał, jak to było, kiedy babcia i dziadek mieli pole oraz z jego życia na wsi. Wtedy się tym nie interesował. Nie chciał pamiętać. Jedyne co wiedział, to że lipiec i sierpień były gorącymi miesiącami dla rolników i to nie pod względem pogody, lecz żniw. Ale teraz podobno i tak było łatwiej niż dawniej. Obecnie na pole wjeżdżał kombajn i kosił, potem wysypywał zboże i tyle było pracy na polu w tym czasie. Mama opowiadała mu jak to bywało dawniej – bardzo dobrze wspominała te czasy. Zboże kosiło się kosami. Do koszenia stawał jej ojciec, wujkowie i inni mężczyźni. Sąsiedzi przychodzili, żeby pomóc w polu, a potem szło się do nich. Kobiety odbierały pokosy,[1] skręcały źdźbła zboża w powrósła, by związać nimi snopy. Nikt na pracę nie narzekał nawet w upale, było bardzo wesoło. Ludzie sobie pomagali. Jadło się obiad w polu, kiedy ktoś go dowiózł. Czasami był to chleb i mleko, dużo mleka takiego swojskiego, od krowy, nie ze sklepu. Następowała chwila przerwy w cieniu mendla,[2] by po jedzeniu wrócić do pracy. Pracowało się nieraz do nocy, by zebrać chleb, jak nazywał zboże dziadek. „Człowiek się wtedy naharował, ale  był szczęśliwszy niż w obecnych czasach”, mawiała babcia dołączając się za każdym razem do takich wspomnień. Wtedy jej twarz promieniała, co odejmowało jej lat.
W obecnych czasach było inaczej, ale wciąż nie zmieniły się zmartwienia dotyczące pogody. Tym bardziej, kiedy małe ziarno dawało marne i małe plony, za które nie zyska się dużych sum, a kredyty trzeba spłacać. Kamil chciałby zetrzeć zmartwienie z twarzy Szymona, nie potrafił tego zrobić. Dzisiaj szli na to wesele kuzynki Iwony i liczył, że przynajmniej na nim mężczyzna przestanie myśleć nad tym, czemu nie mógł zaradzić. Przecież nie on kierował pogodą, a ta mogła pomóc rolnikom lub ich skończyć.
Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Szymona, chcąc tym gestem jakoś mu dodać otuchy. Sam nie wiedział, lecz poczuł potrzebę dotknięcia go. Uśmiechnął się, kiedy został obdarzony tym samym.
– Pojedziesz ze mną? – zapytał Szymon. Bardzo lubił towarzystwo Kamila i nie potrafiłby z tego w tej chwili zrezygnować. Zarzycki sprawiał, że zmartwienia gdzieś odchodziły na bok.
– Ale miałem nawieźć siana. – Schował ręce do kieszeni spodni. – Nie chcę całej roboty zostawiać Jackowi. Tym bardziej, że za parę godzin idziemy na wesele.
– Pomogę ci z tym jak wrócimy, do wesela zdążymy. Pamiętaj, że też idę. Przekaż tylko Jackowi, żeby robił swoje i sianem się nie martwił. No, chyba, że nie chcesz przejechać się na innym rumaku. – Sam nie wiedział dlaczego to w jego uszach własne słowa zabrzmiały tak sugestywnie. – Widzę jak patrzysz na mój motor. – Zauważył to jakiś czas temu i postanowił, że zabierze go na przejażdżkę dwukołowym potworem. Nie miał do tej pory czasu, aż do dzisiaj. Poza tym nie robił też tego dla Kamila. Nie mógł sobie odmówić bycia przez niego objętym. Chłopak będzie musiał się go trzymać, bo motor za plecami pasażera miał bagażnik i nie było możliwości, żeby się trzymać czegoś innego. Pozostawał tylko kierowca pojazdu.
– Nie podoba mi się ten twój podstępny uśmieszek. Coś planujesz – stwierdził Kamil mrużąc oczy.
– Moje niecne plany polegają na tym, by w końcu poczuć twoje ręce na sobie, gdy będziesz musiał się mnie mocno trzymać. – Puścił Kamilowi oczko i odskoczył, bo chłopak dla żartu próbował go kopnąć. Zaśmiał się.
– Jak dobrze słyszeć w końcu twój śmiech, bo ostatnio nazywałem cię ponurakiem. – Lubił słuchać śmiechu Szymona. Wszystko w nim lubił.
– Mam powody,  by takim być. – Powędrował spojrzeniem na niebo.
– Mhm. Jadę z tobą. Tylko poczekaj na mnie, powiem Jackowi co i jak. Dobra?
– Zaczekam na ciebie przed domem. – Odwrócił się, ale Kamil zawinął palce na jego nadgarstku zatrzymując go przy sobie. Znów poczuł tę iskrę przeskakującą pomiędzy nimi. – Tak?
– Nie, nic. Po prostu chciałem powiedzieć, że będzie dobrze – rzekł Zarzycki puszczając go, głupio się czując, że tak go bez powodu powstrzymał przed odejściem.
– Chciałbym, aby tak było. Pośpiesz się. – Idąc w stronę domu roztarł jeszcze palące miejsce po dotyku chłopaka. Chciał znów poczuć jego dłoń i to szybsze bicie serca w tamtej chwili.
Trochę patrzył na odchodzącego Szymona. Jego długie, kroki. Mężczyzna faktycznie poruszał się jak kocur. Wspaniały kocur. Przeleciało mu przez myśl jak w takim razie Szymon się kocha. Prychnął wyrzucając tę myśl z głowy. Naprawdę wolał nad pewnymi rzeczami się nie zastanawiać. Poszedł do stajni i zastał Jacka stojącego przy przenośnej lodówce i pijącego wodę. W lodówce trzymali różne napoje, bo gdyby stały w transporterze zagrzałyby się. Mężczyzna miał brązowe włosy obcięte krótko, na jeża, był dosyć tęgi, ale tusza nie przeszkadzała mu w ciężkiej pracy. Jego piwne oczy bystro patrzyły na Kamila, a na serdecznym palcu prawej ręki widniała obrączka. Koszulę w kratę miał rozpiętą odsłaniającą owłosiony tors i przepoconą. Na lewym przedramieniu znajdował się tatuaż z napisem po elficku. Ukazujący jasno, że Jacek to wielki fan fantasy. Szczególnie upodobał sobie Tolkiena i jego świat. Władcę pierścieni prawie znał na pamięć.
– Jest sprawa – zagadnął Kamil samemu sięgając do lodówki.
– No, co tam?
– Szymon chce, żebym jechał z nim w pole. Ty rób swoje, a ja po powrocie siano przywiozę, więc to masz z głowy.
– Spoko. Nic mi do tego, ważne, że nie będę musiał robić tej roboty za ciebie. Ja swoje zwiozłem – burknął Jacek.
Kamil nie miał mu za złe tego nieprzyjemnego tonu. Jacek miał po prostu zły dzień. Mówił, że rano pożarł się z żoną i lepiej, aby trzymać się dzisiaj od niego z daleka. W lepsze dni dobrze im się gadało, pomimo różnicy wieku, i pracowało.
– No spoko. Będę za godzinę, może dwie.
– Ej, nie wiesz może czy Szymon dałby mi jakąś zaliczkę do tego co dzisiaj dostanę?
– Nie wiem. Jak wróci to się go zapytaj. – On sam miał dzisiaj dostać swoją pierwszą wypłatę, a Jacek pieniądze za ostatni przepracowany tydzień w czerwcu, bo wcześniej miał urlop bezpłatny.
– Zapytam. Leć. Liczę, że da mi coś na poczet kolejnej wypłaty.
– Może. – On sam nie brał zaliczki,  pomimo że nie miał grosza na gumę do żucia. Nie chciał brać zaliczek, bo potem wyplata byłaby śmiesznie mała. Ale rozumiał, że komuś nie starczało na życie, a rachunki trzeba płacić. Prychnął. Odkąd on taki się zrobił odpowiedzialny. Wcześniej go nie obchodziło czy ktoś ma na rachunki czy nie. Miał to po prostu zwyczajnie w dupie.
Dotarł do Szymona kilka minut później. Bieńkowski siedział na motorze opierając stopy na ziemi.
– Wskakuj. – Mężczyzna podał mu kask i sam nałożył swój.
Kamil zapiął pod brodą pasek przytrzymujący kask i przełożył nogę przez siodło pojazdu. Poczuł pod sobą gabaryty czarno czerwonej bestii.
– Trzymaj się – poradził Szymon.
Zarzycki spojrzał na plecy przed sobą. Poczuł podekscytowanie, że go dotknie. Położył dłonie po bokach mężczyzny tuż nad pasem.
– Mocniej i bliżej. Nie gryzę. Chyba że ktoś to lubi.
Kamil uniósł szybkę w kasku.
– Dobrze się bawisz, co?
– Wyśmienicie. To trzymasz się mnie jak panienka, czy jak facet z krwi i kości?
– Większość facetów…
– Ty, nie jesteś większość – przerwał mu Szymon. – Mam gdzieś co zrobiliby durni heterycy bojący się dotknąć mężczyzny i wolący spaść z motoru. Ty chyba nie wolisz? – Obejrzał się na niego.
Opuścił szybkę i stanowczo objął w pasie Szymona, stykając jego plecy ze swoją klatką piersiową. Na czucie tak blisko Szymona poczuł ucisk w dołku i napięcie. Położył dłonie płasko na jego brzuchu. Mięśnie Szymona zadrgały pod jego dotykiem. Kamil był niemal pewny, że Bieńkowski zrobił do specjalnie. Złośliwiec.
Szymon spojrzał w dół, tam gdzie znalazły się dłonie Kamila. Podobało mu się to. Dobrze mu było. Uśmiechnął się szeroko do siebie. Dobrze, że Zarzycki tego nie widział, bo by go znów chciał kopnąć. Pytanie jakby to zrobił siedząc przyklejony do jego ciała.
Opuścił szybkę w kasku i zapalił silnik.

*

Kochał czuć pod sobą moc Varadero i wolność, którą odczuwał za każdym razem, kiedy wsiadał na dwukołową maszynę. Lubił jeździć szybko. Ale robił to z głową i tam gdzie wolno było. Wsiadając za kierownicę samochodu czy motoru nigdy  nie pozbywał się rozsądku i ostrożności. Zdawał sobie sprawę z tego, że jak każda maszyna, motor jest bardzo niebezpieczny. Może zabić tego kto na nim jedzie i innych. Dlatego nie pozwalał Konradowi na niego wsiadać. Chyba że on prowadził. Sobie ufał. Dostosowywał prędkości do każdych warunków oraz możliwości. Potrafił jechać wolno i wkurzało go, jak niektórzy mówili, że na motorze nie da się jechać wolno, a ten kto to robi jest ciotą. On ciotą nazywał tych, którzy tak mówili. Mógł jechać pięćdziesiąt kilometrów na godzinę przez wieś lub trzy razy tyle, tam gdzie mógł to robić.
Tym razem jednak, gdy wyjechali z terenu zabudowanego, a droga przed nimi była prosta, szeroka docisnął pedał gazu. Poczuł jak ręce go obejmujące zaciskają się mocniej w miarę rozwijania prędkości. Mknęli szybko, a krajobraz po bokach uciekał zlewając się w rozmazane obrazy. Bieńkowski lubił poszaleć na motorze. Gdyby teraz złapała go policja nie uchroniłby się od wysokiego mandatu. Pragnął pokazać Kamilowi, co sam odczuwał. Wyglądało na to, że chłopak nie jest strachliwym stworzonkiem inaczej już dawałby mu znaki, żeby zwolnił. Ale po jakimś czasie to zrobił, gdy przez myśl przebiegło mu, co by się stało, gdyby opona strzeliła. Natychmiast zwolnił. Siebie mógł narażać, ale nie Kamila.
Z dwie minuty później dojechali do wyznaczonego celu. Zjechał na pobocze i zatrzymał się. Zdjął kask.
– Żyjesz? – Obejrzał się przez ramię. Kamil właśnie pozbywał się tak ważnej ochrony głowy.
– Chłopie, jesteś wariatem. Myślałem, że za chwilę zamienimy się w wehikuł czasu i będziemy jak ten samochód z filmu „Powrót do przyszłości”. – Wstał. Nogi nadal mu drżały, a w żyłach wciąż płynęła adrenalina. Nie przyzna się do tego, że z początku bał się, lecz później strach minął i poddał się prędkości.
– Czyli żyjesz. – Wpatrzył się w błyszczące oczy Kamila.
– Żyję. A podobno jesteś taki grzeczny.
– Ja grzeczny. – Wskazał na siebie. – Zarzycki, chyba nasłuchałeś się plotek. Nawiasem mówiąc „Powrót do przyszłości” uwielbiam. Ten samochód, którym Marty i Emmett przenosili się w czasie to DeLorean. – Nacisnął nogą stopkę, by oprzeć na niej pojazd. Kaski zawiesił na kierownicy.
– To nie plotki, a moja dobra obserwacja. I też lubię ten film – dodał Zarzycki idąc za Kamilem w pobliże ogromnego łanu pszenicy. Gdzie okiem sięgnął – a teren był równy jak blat stołu – była tylko ona. – Nie mów, że to jest twoje.
– Moje. Tu jest zasiane kilka hektarów. Dlatego tak mnie ta susza martwi. Mogę zebrać z tego tylko jedną trzecią zboża z tego co planowałem. To tylko jedna część tego co mam obsiane. – Zerwał jeden kłos pszenicy i roztarł go w dłoni. Kłos zaszeleścił upewniając go, jak i kolor zboża, że jak tak dalej pójdzie żniwa przyjdą szybciej. Słońce przypali łany, które dojrzeją. Gdyby spadł deszcz byłaby szansa, że ziarno jeszcze urośnie. Zdmuchnął śmiecie z dłoni pozostawiając na niej tylko ziarna pszenicy. Zerwał inny kłos i powtórzył czynności.
Kamil obserwował mężczyznę. Na twarzy Szymona ponownie rysowało się zmartwienie.
– Jest tak źle? – zapytał.
– Poniżej średniej. Ostatnio padało ponad miesiąc temu. Na szczęście maj był obfity w deszcze. Na dolinach nie jest tak źle, ale mam owies w miejscu, które przypomina górę.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak dużo zależy od pogody. – Nie spuszczał spojrzenia z Bieńkowskiego.
– Bardzo dużo. Jej kaprysy potrafią się na nas odbić. – Wierzchem dłoni starł pot z czoła. – Znów grzeje. Jeszcze to wesele. Gdyby nie Karolina pewnie wolałbym zostać w domu, bo mnie nie zależy na tym ślubie. – Był osobą towarzyszącą swojej siostry i zabiłaby go, gdyby nagle zrezygnował.
– I miałbym się bez ciebie nudzić? Będzie z kim siedzieć.
– Nie pasuje mi, że na weselu będzie pół wsi, a szczególnie Artur Kawecki. Wiesz, że to kuzyn pana młodego?
– Ta. Iwona mówiła, że będzie z dwieście osób, to może się nie spotkacie. – Nie widział jeszcze Kaweckiego po tych wszystkich latach. Ciekaw był, czy go pozna. Chociaż tę nadętą, pyszałkowatą gębę rozpoznałby nawet za pięćdziesiąt lat.
– Chciałbym. – Westchnął. – Przejedziemy jeszcze na inne pola i wracamy. Pomogę ci z tym sianem, a potem wypłacę ci twoją pensję. – Nieznacznie uniósł kąciki warg. Ciesz się. Będziesz miał na te swoje gumy do żucia. – Uszczypnął go lekko w bok.
– Cieszę się. – Pomasował sobie miejsce uszczypnięcia tak dla zasady, bo nic go nie zabolało. – To znów mam cię obejmować jak wcześniej? – zapytał zaczepnie.
– Możesz nawet mocniej. Nie możemy pozwolić, żebyś spadł. Musisz się mnie trzymać. – Zawrócił do motoru.
Chwilę później Kamil ściskał Szymona ponownie, tym razem od razu przysuwając się bardzo blisko mężczyzny.

*

Przewieźli siano ze stodoły do stajni w przeznaczone do tego miejsce, robiąc zapas na tydzień. Wcześniej posłali Jacka na obiad, który ugotowała pani Bieńkowska na tyle wcześniej, żeby nakarmić pracowników i zdążyć wyszykować się na wesele. Oni nie poszli, bo mieli zjeść obiad na przyjęciu. Pot lał się z nich strumieniami, kiedy rozładowali z wózka ostatnie resztki siana na wysoki stóg.
Szymon zdjął koszulkę i otarł pot z twarzy i szyi. W tym czasie Kamil poszedł po wodę dla nich. Wróciwszy z dwoma butelkami zapatrzył się na opalone ciało mężczyzny.
– Marzę o chłodnym prysznicu – rzucił Szymon biorąc chłodną butelkę. Przyłożył ją do czoła. – Jak fajnie.
– Lubię gorąco – stwierdził Kamil. – Zdecydowanie lepiej się wtedy czuję, ale dzisiaj to już przesada. Jest trzydzieści sześć stopni w cieniu. Na trochę mógłbym zamieszkać w lodówce. – Przesunął dłonią przez wilgotne i oklapnięte włosy odsuwając je z czoła. Przez ten miesiąc urosły mu już, ale nadal dały się czesać do góry.
– Pan miastowy narzeka na upały? – spytał zaczepnie po tym jak przełknął wodę. Pił powoli, bo płyn był bardzo zimny, a nie trudno złapać zapalenie gardła w takiej sytuacji. Rok temu zaniemówił na kilka dni.
– Szymuś, ty nie widziałeś upałów. Znajdź się w samo południe w mieście, wśród betonowych bloków i na asfalcie. Roztopisz się.
– Delikatny jesteś. – Chciał dać mu kuksańca w bok, lecz Kamil cofnął się. Niestety, pech chciał, że chłopak zaplątał się o własne nogi i czując, że leci do tyłu w ostatniej chwili złapał za rękę Szymona, by utrzymać równowagę. Manewr się nie udał, bo w następie tego nieprzygotowany na to mężczyzna sam stracił równowagę.
Obaj wylądowali w stogu siana. Kamil jęknął głośno, kiedy ciężar, jakim był Szymon upadł na niego. Ich nogi się splątały, a twarze znalazły blisko siebie.
– Cholera, ciężki jesteś.
Szymon zaśmiał się.
– W innej sytuacji mogłoby ci się to podobać – powiedział podpierając się na łokciach po bokach głowy Zarzyckiego.
– Pff – prychnął, ale nie zrzucił go z siebie. Trzymał rękę na plecach Szymona, a druga leżała płasko na sianie.
– Słonko, ty i ja, jeżeli coś chciałeś mogłeś powiedzieć – szepnął Bieńkowski wędrując spojrzeniem od oczu Kamila do jego rozchylonych warg i z powrotem.
– Chyba śnisz – wypowiedział te słowa z ledwością czując ucisk w podbrzuszu i chwilę pełną napięcia zawiązującą mu żołądek w supeł. W gardle coś go  ścisnęło, a jego oddech przyśpieszył.
– Wątpię. – Wpatrzył się w usta chłopaka.
Kamil widział, jak koniuszek języka wędruje po wargach Szymona, kiedy mężczyzna je oblizał. Miał wrażenie, że wokół zapanowała cisza i było słychać tylko łopoczące mu w piersi głośne uderzenia serca, które przyśpieszyło, gdy Szymon pochylił się.



[1] Pas skoszonej trawy lub zboża.
[2] Mały stos z pionowo ustawionych snopów zboża bezpośrednio po ich ręcznym skoszeniu. Przeciętny mendel składał się z kilkunastu snopów zboża - zazwyczaj około 15-18.